[toc]
[Dzień 0] Nowa Zelandia – plan podróży
W Nowej Zelandii środek lata. Po roku spędzonym w Auckland już jutro ruszamy w kolejną długą podróż – 5-miesięczny road trip po Nowej Zelandii i Australii. My, czyli Asia, Wojtek i 3-letnia Zuzia. I kilka maskotek.
Przed chwilą sprzedaliśmy ostatni stół. :) Wcześniej opuściła nas lodówka, pralka, materac, sofa, drugi stół, krzesła, toster, czajnik, kosz na pranie i wszystko to, czego normalnie potrzebuje się do życia. Kupiliśmy za to dmuchany materac, który idealnie pasuje do naszego 7-osobowego kombi.
Ruszamy częściowo tropem naszej pierwszej podróży po Nowej Zelandii, którą odbyliśmy 9 lat temu (ale ten czas leci) w ramach podróży dookoła świata. Ale tym razem mamy więcej czasu, więcej lat i więcej pewności, co lubimy robić w życiu.
Jedziemy z Auckland przez środek Wyspy Północnej do Wellington, a potem spędzimy prawie 2 miesiące na Wyspie Południowej. W marcu musimy sprzedać samochód w Christchurch, skąd polecimy do Melbourne, gdzie trzeba będzie kupić drugi samochód. Potem przez Adelajdę ruszymy w kierunku czerwonego serca Australii, do Uluru, a potem dalej na północ, przecinając w kolejne 2,5 miesiąca kontynent z południa na północ, aż do Darwin.
Trzymajcie kciuki, a jeśli chcecie, udostępniajcie proszę kolejne odcinki relacji i zdjęcia, które będą pojawiać się na Instagramie i Facebooku. I trzymajcie kciuki, żeby maskotki nie wypchnęły mnie z łóżka. :)
[Dzień 1] Auckland – pożegnania i pierwszy camping
Wyruszyliśmy bladym świtem, tzn punktualnie o 15. Nasz wiejski domek w półtoramilionowym Auckland po wyniesieniu wszystkich rzeczy wydawał się wielki. Za to nasz samochód po załadowaniu tych wszystkich rzeczy jakby się skurczył.
Na pożegnanie przyszli najbliźsi znajomi i sąsiedzi, z Bangladeszu, Korei i Nowej Zelandii.
Po raz ostatni zamknęliśmy drzwi na werandę, minęliśmy nasze drzewo mandarynkowe i pomachaliśmy Romio, psu sąsiadów, który nieraz wbiegał radośnie do naszego salonu.
Przemknęliśmy przez miasto, w którym spędziliśmy rok i które z obcego miejsca stało się naszym domem. Minęliśmy wulkany, plaże, wszystkie znajome dzielnice i ruszyliśmy na południe.
Miasto ustąpiło miejsca zielonym wzgórzom, rzekom i krajobrazom przypominającym Shire.
Nocujemy w samochodzie nad jeziorem. Zuzia jest przeszczęśliwa i zachwyca się każdym szczegółem naszego nowego życia.
Przez szybę w dachu widać nocne niebo. A ja sobie zdaję sprawę, że jeszcze nigdy nie podróżowałem z własną kołdrą. :)
[Dzień 2] Blue Spring i Rotorua
Obudził mnie mocny kop w brzuch. Zuzia obróciła się w poprzek samochodu i spokojnie spała dalej. Wyjrzałem za okno – nad jeziorem właśnie podnosiła się mgła. Zielone nowozelandzkie wzgórza pokryły się słońcem, a po nocnym deszczu nie było ani śladu.
W nocy przemokłem do suchej nitki próbując zamontować nad uchyloną szybą osłonę przeciwdeszczową, która akurat zdecydowała się odpaść w najsilniejszym deszczu. :) Ale to był ten rodzaj walki z żywiołem, który sprawia, że czujesz, że żyjesz. I ten rodzaj dumy, który przydarza się tylko wtedy, gdy w końcu wymyślisz, żeby szybę nakryć peleryną. ;)
Ruszyliśmy w drogę, zatrzymując się przy pierwszych z nieskończenie licznych nowozelandzkich atrakcji, które po kolei przypominamy sobie jadąc po śladach podróży sprzed dziewięciu lat. Różnica w odbiorze jest jednak ogromna, bo o ile wtedy zależało nam na tym, żeby zobaczyć jak najwięcej, to teraz potrafimy spędzać dużo czasu na takich sprawach jak np. bieganie z Zuzią tam i z powrotem po pomoście (20 razy) i skakanie przez fale.
W Blue Spring przypatrywaliśmy się rybom, które pieczołowicie obgryzały rośliny na dnie krystalicznie czystego strumienia. W Rotorua odwiedziliśmy geotermalne źródła, parujące jeziora i bulgoczące sadzawki z błotem.
A teraz przyjechaliśmy na noc do Granta, rodowitego Maorysa, który jakiś czas temu wyprowadził się z miasta i żyje wśród natury, bez prądu, tuż nad gorącym źródłem.
[Dzień 3] Maorysi i Taupo
Dzisiaj było maorysko… Obudziliśmy się w domku z dykty w komunie maoryskiej, bez prądu, wody i toalety. Obok stało marae, maoryski dom spotkań i kilka innych, bardzo biednych domków, wyglądających trochę jak polskie domki campingowe z lat 70-ych.
Nasz gospodarz opowiadał o swojej rodzinie, ośmiu braciach (mała rodzina) i o swojej mamie, która miała osiemnaścioro rodzeństwa. Mówił o swoich wierzeniach, ziemi, plemionach, kolonizacji i o mana, czyli o honorze, który jest dla niego najważniejszy (oko za oko). Śpiewał Zuzi maoryskie piosenki i uczył nas swojego języka.
Potem były dwa wodospady, z bardzo niebieską wodą, a potem w deszczu dotarliśmy do Taupo, nad największe jezioro Nowej Zelandii.
Ponieważ padało, spędziliśmy trochę czasu w bibliotece. W Nowej Zelandii są wspaniałe biblioteki, z zajęciami dla dzieci, komputerami i miejscem do pracy. Przez ostatnie pół roku bywałem w naszej bibliotece w Auckland prawie codziennie. A dzisiaj w Taupo przeczytałem Zuzi chyba z 12 książek. :)
Przed zmierzchem moczyliśmy nogi w gorących źródłach nad jeziorem. Teraz przy latarkach siedzimy nad rzeką i patrzymy na księżyc. Materac w samochodzie już przygotowany.
[Dzień 4] Tymczasem w Polsce
Dzisiaj na poważnie. Bez kolorowych zdjęć z Nowej Zelandii. Dziś dużo bardziej myślę o tym, co stało w Gdańsku (który rozważałem jako miejsce zamieszkania po powrocie do Polski).
Jasne, że za tragedią stał chory psychicznie bandyta. Ale to wpisuje się w coś większego. W systemowe budowanie podziałów, we wszechobecną mowę nienawiści, w cynizm, w propagandę jedynie słusznych mediów, w odrodzenie nacjonalizmów i nietolerancji. W świat, który mówi, że jeśli jesteś inny, jesteś zły. Który zamiast pomóc uchodźcom, straszy nimi.
Byłem w NZ na spotkaniu z prezydentem Polski, na którym wspomniano polskie dzieci-uchodźców, które Nowa Zelandia przyjęła w czasie drugiej wojny światowej. Na tym samym spotkaniu była mowa o tym, że Lwów i Wilno to polskie miasta i że nadal powinny być polskie (mówił o tym jeden z zaproszonych gości). Nikt tego nie sprostował.
Pamiętam niektórych kolegów z podstawówki, liceum, studiów, z pracy. Ile tam było nienawiści, do Romów, Żydów, Muzułmanów, Niemców, gejów, czarnoskórych. Ile tam było żartów o eksterminacji, ile tam było smutnego hejtu. Co takiego siedzi w nas, że nie potrafimy niczego nauczyć się z historii?
Ostatni rok spędziliśmy w Auckland. Każdego dnia dziękowałem w duchu za to, w jak różnorodnym miejscu jestem. W mojej dzielnicy było znacznie więcej Hindusów, Samoańczyków I Tongijczyków niż białych Kiwi. Na mojej ulicy była świątynia buddyjska (z pysznymi grejpfrutami), w bibliotece po maorysku śpiewała pani z Syberii. Moja 3-letnia córka bawiła się z rówieśnikami z Bangladeszu, Korei, Chin, Niemiec i wysp Pacyfiku. Ta różnorodność jest błogosławieństwem.
Możemy zrobić bardzo dużo dla zbudowania lepszego świata. Świata, w którym jest więcej tolerancji, miłości, różnorodności. Wystarczy przestać biernie zgadzać się na nienawiść. Uczyć dzieci otwartości zamiast poczucia narodowej dumy. Odważnie mówić o wartościach, tolerancji, prawach człowieka, prawach mniejszości. Każdy ma swój sposób, na swoją miarę. Ale żeby budować, trzeba działać.
Tongariro National Park
[Dzień 5] Tongariro Alpine Crossing
Nigdy nie doświadczyłem tak silnego wiatru jak dzisiaj. Był tak silny, że przewracał, a nawet unosił człowieka. Szczerze mówiąc niewiele brakowało, a zdmuchnąłby mnie w przepaść na szczycie wulkanu Tongariro. Po jednej stronie przepaść, po drugiej przepaść i krater. Widoczność dwa metry, nie da się zawrócić, nie da się iść naprzód. Więc pierwszy raz w życiu czołgałem się po kamieniach, na szczycie wulkanu, zanużony w nicości.
Tongariro i Ngauruhoe to wulkany, które grały we Władcy Pierścieni Górę Przeznaczenia, najczarniejsze serce Mordoru, tę, do której Frodo musiał wrzucić pierścień. Teraz już wiem, dlaczego Froda na dół transportowały orły…
Jeśli będziecie w Nowej Zelandii, polecam przejść 20-km Tongariro Alpine Crossing. Przy dobrej pogodzie idzie się podobno w kolejce Chińczyków. Przy takiej pogodzie jak dzisiaj, jest się tam prawie samemu. Nawet orłów nie było.